"Czasami wydaje mi się, że nie powinnam istnieć.
Żyję sama, z dala od wszystkich. Sama jem, sama śpię, sama siedzę w wolnym czasie.
Sama gapię się w sufit.
Okazjonalnie wychodzę do ludzi, owszem. Raz na tydzień, raz na dwa, czasem nawet zabaluję tak, że później rano myję podłogę nieopodal łóżka.
Sporadycznie.
Ale jak bardzo jeszcze mam się starać nikomu nie przeszkadzać?
Świat uczy własnego zdania, podążania własną drogą, tylko po to, żeby później to tłumić.
Mam swój punkt widzenia, ale lepiej byłoby, gdybym się nie odezwała. I czasem słyszę, że ktoś coś robi lub mówi źle. I wiem to, i jestem tego pewna. Ale nauczyłam się, że lepiej to przemilczeć, bezpieczniej.
Wiąże się to oczywiście z biernością i w innych aspektach - plagą naszych czasów, ale to chyba temat na inne rozmyślania.
Tonę w niezrozumieniu.
Im mniej mnie jest w życiu świata, tym bardziej mu przeszkadzam.
Dlaczego?
Tak bardzo się staram. Tak bardzo chcę się dopasować, nikomu nie przeszkadzać. Jak to jest możliwe, że wciąż mi to nie wychodzi?
Bo to boli. Naprawdę, boli niemalże fizycznie, kiedy po LATACH prób i wysiłku ktoś wylewa ci wiadro zimnej wody na głowę. Uświadamia z pozorami sympatii, że jesteś "dnem i metrem mułu", tak samo, jak na początku.
I mogę się śmiać, mówiąc ludziom, że napatoczył mi się jakiś weltschmerz. Mogę żartować z moich "problemów", próbować porozmawiać z którąś z tych prawdziwych osób, oczywiście przypłacając to zawsze kolejną porcją gwoździ do przełknięcia.
Ale nie mam już siły.
Nie mam.
Moje problemy egzystencjalne przewijają mi się sinusoidą już latami. Wiem, że światu byłoby lepiej beze mnie, nie potrafię sobie wyobrazić ani jednej osoby, która (jeśli w ogóle by się przejęła) nie odetchnęłaby z ulgą.
Wiem to.
Mimo miłych słówek i pogawędek we wszech miejscach zawsze to wiem i zawsze to czuję. Zawsze wszystko sprowadza się do tego samego.
Ale walczę, próbuję.
Rozpaczliwie chcę nadać sens swojej egzystencji.
Łapię się zasad rządzących światem.
Kończą mi się opcje."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz